Rafting w Turcji, stopem do Olymposu i rodzinka prawie w komplecie

   W połowie października przyjechali do mnie mama z bratem. Na początku nie chciałam, żeby przyjeżdżali, bo obawiałam się, że drogo zapłacą i że nie będę miała co z nimi robić, ale koniec końców było fajnie. A przyjechali, bo brat znalazł tanie bilety za 400 zł w obie strony, no i chcieli poczuć inną kulturę.
Byli tydzień, od środy do środy. Przez pierwsze dni siedzieli głównie na plaży. Tak się spalili (bo ja nie używałam kremu i nic mi nie było, więc im powiedziałam, że nie muszą), że już po pierwszym dniu leżenia plackiem na plaży wrócili cali czerwoni. Zabrałam ich do Kalici, którym byli zachwyceni (mama nie przestawała robić zdjęć).
   Mieszkali u mnie (czyt. Selcuka), w jego pokoju, bo ja miałam jeszcze wtedy mały (od tygodnia, jak Szabi się wyprowadził, mieszkam w dużym). Mama wstydziła się trochę Tanera przed pójściem spać (te długie tureckie rozmowy) i był problem ze wstawaniem, bo jak wracałam z imprezy nie chciałam, żeby mnie budzili, a mieli u mnie bagaże. Niestety raz tak zostałam obudzona rano i się wkurzyłam :/, ale był to jeden z ostatnich dni, więc zaraz wszystko wróciło do normy.
   Nadszedł weekend, a wiadomo ja w weekendy zwykle podróżuję. W sobotę pojechałam do Olympusu, które znane jest głównie ze swojej plaży (jak dla mnie wcale nie tak oryginalnej), jakiś tam ruin, które zwiedza się przy okazji w drodze na plażę i Chimery, znanej z naturalnie wydobywających się z ziemi strumieni ognia. Starożytni uważali, że tutaj spoczywa magiczne monstrum, stąd też nazwa tego miejsca. Podeszliśmy do jednej z dziur i czuć było wydobywający się gaz.
Ruiny Olympos - nazwa pochodzi właśnie od ogni Chimery.
To stąd w starożytności miał być czerpany ogień olimpijski.
   Pojechałam tam z Tanerem i Selcukiem. Po drodze i na miejscu spotkaliśmy znajomych. Nie zabrałam rodziny, bo pojechaliśmy tam stopem. Inna grupa wykupiła prywatnego busa, ale dla nas już nie było miejsca. Tym lepiej, bo to mój ulubiony sposób podróżowania w Turcji! Na początku złapaliśmy trzy prywatne busy, by pod koniec jechać na pace samochodu przewożącego jakieś części mechaniczne. To była chyba najlepsza część wycieczki. Ach ten wiatr we włosach.... Ahoj przygodo!! :D Wracając mieliśmy prawdziwe szczęście, bo szliśmy dużą grupą, ale nasza trójka przyspieszyła kroku i oddzieliliśmy się trochę od reszty. Dlatego ku złości innych i naszej uciesze udało się nam zatrzymać samochód niedługo po zejściu z góry Chimery (przy okazji, wejście było jakąś masakrą - dychawica na górze przez parę minut). Ehh, o każdym stopie mogłabym napisać odrębną historię, ale nie ma na to miejsca... Np. o niemieckiej parze, którzy nadłożyli drogi, by podwieźć nas do miejsca, gdzie było jakieś światło i ludzie, a nie w dzikim lesie. Oczywiście rodzice nic nie wiedzą o mnie jako autostopowiczce. Powiem im jak będę siedziała bezpiecznie w domu, pokazując zdjęcia :).
Tajemnicze ognie Chimery
     Następnego dnia w niedzielę zorganizowałam dla mojego Erasmusa rafting. Tym razem wzięłam brata, w sumie było 30 osób. Było mega. Pojechaliśmy do Koprolu Canyon. Fale i nurt nie był duży (szczególnie teraz jak oglądam film), ale wtedy wydawał mi się rwący :). Był to mój pierwszy raz z raftingiem i mam nadzieję, że nie ostatni. Mieliśmy trzy pontony, ale nasz instruktor był najlepszy. Chociaż to najlepszy może powinno być w cudzysłowiu, bo bezpretensjonalnie wrzucał dziewczyny do lodowatej, górskiej wody :p. Płynęłam z trzema Polkami, bratem, dwoma chłopakami z Litwy i trzema czy czterema Turkami. Facet mówił po polsku, z czego mi się tak strasznie śmiać chciało :D (do przodu! szybko! szybko!). Poza tym zabrali nas na skalny występ pod starożytnym, zabytkowym mostem i kazali skakać z sześciu czy ośmiu metrów do wody. Odważyłam się w końcu i się cieszę, bo jak zobaczyłam wysokość - miałam pietra. Najbardziej bałam się szoku termicznego, bo byłam rozgrzana, a tu zanurzenie nagłe w lodowatej wodzie. No i było płytko. Gdybym nie miała kamizelki byłoby ciężko, a tak wyhamowała sporo (i tak uderzyłam biodrem o dno). A lodowate zimno poczułam po przepłynięciu dwóch metrów, nie od razu po wpadnięciu do wody. W końcu wskoczyli wszyscy.
   We wtorek zabrałam mamę z bratem jeszcze do wodospadów Duden, bo z Meltem jedzie tam bezpośredni bus. Ciężko mi porównać, czy lepszy jest ten Kursunlu. Podobne, ale Duden w centrum i na mniejszej przestrzeni.
Wodospady Duden na obrzeżach Antalyi
   Odlecieli w środę i na szczęście szczęśliwie wylądowali w Polsce, a ja jako tako odetchnęłam z ulgą :). Chociaż i tak cieszę się, że przyjechali. Zobaczyli kawałek innego świata, mimo że do wymarzonych Pammukali nie udało im się pojechać. Ale prawdziwej Turcji i emocji to oni nie widzieli, ani nie poczuli.

Komentarze

Popularne posty