W czasie Bayramu przejechałam prawie 1200 km w pięć dni, oczywiście cały czas podróżując stopem. Oj ciężko się zabrać do opisania tej wycieczki, była może i krótka, ale obfitująca w ciąg zdarzeń, najczęściej tych nieoczekiwanych.
Zaczęliśmy w środę, trzy razy zmieniając stopa (najpierw do Kemer, Finike i Demre). Na miejscu znaleźliśmy hostel za 25 lir w pokoju czteroosobowym. Demre, znane bardziej jako Myra, było miejscem zamieszkania i życia Prawdziwego Świętego Mikołaja. Jest tam skromny kościół, pomnik Świętego i wiele odniesień odnośnie Świąt. A wszystko to w rosyjskim języku, który poza tureckim, jest tu najbardziej popularny (ze względu na rzesze rosyjskich pielgrzymów :p). Poza tym, ok. 25 min marszu od głównej drogi, znajdują się pozostałości licyjskiego miasta. Pierwsze co rzuca się w oczy po przejściu przez bramki, to wykute w skale grobowce naśladujące architekturę świątynną. Obok znajduje się amfiteatr rzymski, uważany za największy w Licji. To miejsce ma jakąś magię w sobie. Byliśmy tam wieczorem, w oddali grzmiało, a razem z nami było tylko trzech zagubionych turystów. Jednak po wyjściu z zabytkowego terenu, cała magia znika - brud i typowa turecka wieś panoszy się wszędzie :F. Kiedy zaszliśmy do restauracji, zaczęła się burza. Nagle nastąpiły egipskie ciemności - akurat w naszej restauracji musiał wysiąść prąd. Przynieśli nam świeczki i zrobiło się powiedzmy "romantycznie". W takich warunkach do tej pory nie jadłam :p.
 |
Skalne grobowce |
 |
Licyjski amfiteatr |
Następnego dnia obudzić mieliśmy się o 6.00. Celem było Bodrum. Wstaliśmy w końcu o 7.30, bo nawet o 7.00 za oknem jeszcze było ciemno i niemożliwością byłoby złapanie stopa. Wyszliśmy ok. godziny później. Szliśmy całkowicie opustoszałą ulicą, żadnego samochodu po trasie. Czekaliśmy na końcu Demre prawie dwie godziny, aż w końcu wsiedliśmy do busa, który podwiózł nas do Kas(z). Widać, że zachodnia miejscowość, domy tutaj kupuje wielu Rosjan, Niemców i Amerykanów (przekonaliśmy się o tym sami - naszym wczorajszym "stopem" była Amerykanka z Seattle). I powtórka z rana. Idziemy, idziemy, idziemy..... Następny bus. Tym razem dojechaliśmy do Kalkan. I właśnie tutaj (było ok. 12.00) udało nam się złapać pierwszego stopa. Pewnie było już po ofiarowaniu barana...
Kolejnym stopem był adwokat z małą córeczką na przednim siedzeniu. Śmieszna sprawa z zatrzymaniem: Ola z Pablo poszli do sklepu, Jara siedział na przystanku i może myślał, że tylko ja chcę jechać, aż tu naraz czwórka ludzi wpakowała mu się do samochodu :p. Ale nie ma co narzekać jak się jedzie. Następnie zatrzymaliśmy jakiś dwóch facetów, którzy już coś tam gaworzyli po angielsku. Dowieźli nas do Fethiye - miasta-centrum turystycznego regionu, gdzie można obejrzeć kolejne grobowce wykute w skale, ruiny amfiteatru i przejść się ładnym nabrzeżem. Wszyscy chcieli pojechać do Oludeniz, ponoć najpiękniejszej plaży w Turcji. Ja nie byłam w humorze, bo wcale nie chciało mi się tam jechać - płacić 10 lir za busa, żeby tylko zerknąć na plażę, poza tym nie mieliśmy czasu. Ale jak wszyscy, to wszyscy - i ja pojechałam. Na miejscu okazało się, że masa jest obcokrajowców. Wszędzie słychać było angielski, niemiecki albo rosyjski. Jest to miejsce, gdzie na pewno warto się wybrać, żeby skoczyć na paralotni. Nie jest drogo i wtedy, z lotu ptaka, można prawdziwie docenić piękno tego miejsca. Zaczynało się już ściemniać, więc zaczęliśmy myśleć o noclegu. Znaczy... ja zaczęłam, bo chłopacy chcieli dostać się jak najbliżej Mugli, żeby potem było bliżej do Izmiru (tak, to był nasz cel ostateczny). Udało nam się złapać jakiegoś stopa. Jechał na lotnisko, ale nas wysadził gdzieś po trasie. Tam (już było naprawdę ciemno), znowu udało nam się kogoś zatrzymać. Facet tylko spojrzał się na mnie i zatrzymał się z piskiem opon ;p. Podwiózł nas tylko kawałek. Ale już po chwili siedzieliśmy w kolejnym stopie, który jechał do Koycegiz :p. Spytaliśmy się czy nie mógłby nam polecić jakiegoś taniego noclegu, więc wysadził nas przy jakimś pansyon, rodzinnym pensjonacie i tam za 17 lir przenocowaliśmy w 4-osobowym pokoju. Bardzo miłe, przyjemne miasto, tak BTW.
 |
Piękne Kas |
 |
Plaża w Oludeniz |
 |
Fethiye - promenada |
Kolejnego dnia (już nie wstawaliśmy tak wcześnie) było znacznie lepiej jeśli chodzi o autostop. Obudziliśmy się o 9.00. Naszym pierwszym stopem dostaliśmy się do głównej drogi. Tam zatrzymaliśmy jakiegoś starego vana z dziadkiem i babką w środku, weszliśmy, ale za chwilę facet kazał nam wyjść. Nie mam do tej pory pojęcia o co mu chodziło. Ale mieliśmy wtedy wielkie szczęście. Zatrzymał się samochód ze studentem anglistyki w środku, który podwiózł nas aż do Aydin, przy okazji tak piękną trasą... Ale w Turcji w ogóle widoki są czasami kosmiczne :p. W Aydin Ola oczywiście chciała brać kolejnego busa do Efezu. Czekaliśmy jakieś 0,5 h, aż zatrzymał się znowu adwokat (!), młody, mówiący po angielsku i jadący do Stambułu, ale niestety tym razem to nie był nasz cel. Wysiedliśmy w Selcuku, skąd do Efezu mielismy 2 km. Ja oczywiście zawsze przoduję jeśli chodzi o autostop. Zatrzymałam samochód, w którym siedziało trzech facetów, postury Jary, czyli niemałej. Usiadłam Oli z przodu na kolanach, a chłopacy z tyłu. Podwieźli nas do samej góry, do miejsca, gdzie po śmierci Chrystusa mieszkała Matka Boska. Chłopacy byli tak ściśnięci z tyłu, że musiałam im otworzyć drzwi od zewnątrz, bo sami nie daliby rady :p. To nie było planowane, ale cieszy mnie, że się udało zobaczyć to miejsce.
 |
Dom Matki Boskiej |
Wracając, naszych kierowców już nie było, dlatego zaczęliśmy schodzić w dół, ale że było to 7 km krętej trasy, zaczęliśmy szukać okazji na stopa. Wiedzieliśmy, że będzie trudno, ale jakoś udało nam się zatrzymać parę, która wzięła do siebie czwórkę "strudzonych pielgrzymów". Wysadzili nas przy bramie do Efezu i tam Pablo mógł wreszcie ucałować ziemię. Bo ponieważ droga była taka trudna, że myśleliśmy, że w życiu nie dostaniemy się na miejsce :p. Efez - każdy zna, jako że jest to przystanek w podróży każdego biura turystycznego, organizującego wycieczki po Turcji Egejskiej. Najbardziej rozpoznawalna jest fasada biblioteki i rzymski amfiteatr, jeden z największych na świecie.
 |
Efeska biblioteka |
 |
Efeski amfiteatr |
I przyszedł czas na kolejny stop. Zatrzymaliśmy jedną starszą parę, która podwiozła nas do Selcuka. Tam, totalnie już wykończeni - szczególnie Ola, złapaliśmy stopa. Okazał się nim facet z Kurdystanu, którego szczerze mówiąc trochę się bałam. Patrzył się na mnie i Olę dziwnym wzrokiem, a już dowiózł nas do Izmiru, kluczył z nami jakimiś wąskimi uliczkami, które przypominały mi slumsy. Jak wysadził nas przed jakimś hostelem, który okazał się cały zabukowany, pomyślałam "Nie, ja już do tego samochody nie wsiądę!". I tak wsiadłam. Podwiózł nas do miejsca, skąd wzięliśmy taksówkę do centrum. Koniec końców okazał się spoko, ale nie zmienia to tego, że wtedy się go trochę bałam.
Tam na dużym placu znaleźliśmy mały bar, gdzie zjedliśmy oczywiście kebaba i czekaliśmy na resztę naszych znajomych z Erasmusa, którzy przyjechali dzień wcześniej. Duża grupa nas była, z jakieś 15 osób, w dwóch mieszkaniach Erasmusów z Izmiru. Siedzieliśmy do późna w nocy, pijąc i grając w głupie gry :p.
 |
Izmir - w końcu! (Plac Konak) |
Pabla już z nami nie było, bo poprzedniego dnia wrócił, żeby zdążyć na sobotnie, tureckie wesele. Ja zostałam z Olą i Jarą. Rano nie było ani śladu po ludziach, którzy balowali tu poprzedniej nocy. Pojechali z powrotem do Antalyi. Naszym zamiarem było zobaczenie tego, co w Izmirze warto zobaczyć, a nie ma tego dużo. Dojechaliśmy metrem na plac Konak, który jest najbardziej rozpoznawalnym miejscem w Izmirze. Znajduję się tu niska wieża zegarowa, jest gwarno, wszędzie widać ulicznych sprzedawców. Przeszliśmy się promenadą, nie tak uroczą jak w Fethiye, ale ważną ze względu na to, że w Izmirze znajduje się największy port w Turcji. Poszliśmy jeszcze do Muzeum Etnograficznego i Archeologicznego, które to znajdują się tuż obok siebie. Ale szczerze, to nie ma tam nic ciekawego do zobaczenia. I taki jest też Izmir. Na pewno bardziej zachodni od Antalyi, na pewno życie nocne jest tu lepsze - więcej klubów, barów, bardziej kolorowo... Ale ucieszyłam się znowu kiedy następnego dnia wróciłam do naszej Antalyi. Busikiem podjechaliśmy do Otogaru, potem stopem chyba z 0,5 km do głównej drogi i tam, na ruchliwej autostradzie staliśmy chyba z 15-20 min, aż w końcu biały (a jakże!) samochód się zatrzymał i podwiózł nas aż do Meltem camii! To się nazywa mieć szczęście, Erasmusowe szczęscie.
Komentarze
Prześlij komentarz