Spacerem po Kiszyniowie

     Przez sen usłyszałam dobijanie się do drzwi. Przez chwilę myślałam, że mi się to śni, dopóki nie usłyszałam rozmowy za drzwiami. I cisza. Za moment rozległo się cichutkie pukanie. Okazało się, że to moja nowa współlokatorka z Ukrainy przyjechała. 
       Ponowne przebudzenie nastąpiło koło godz. 10.00. Pierwsze co zrobiłam, to poszłam do pokoju Polek, jedne drzwi dalej i tak już zostało. Był to dzień przyjazdów i do 19.00 miałyśmy dzień wolny. Poznałyśmy się z Białorusinem i poszliśmy zwiedzać Kiszyniów. Miasto ma niewiele zabytków. W centrum poza budynkami rządowymi znajduje się Łuk Triumfalny w środku którego powiewa mołdawska flaga. Za Łukiem, z jednej strony jest najważniejsza cerkiew prawosławna miasta, a z drugiej największy plac Kiszyniowa, na którym odbywają się państwowe święta i koncerty.
      Fajnie było się zgubić w mołdawskiej stolicy. Nie mieliśmy planu ani przewodnika, dlatego nasza droga prowadziła po prostu przed siebie. Kiszyniów ma dużo zadrzewionych parków, w którym można odpocząć. Ogólnie stwierdziłyśmy, że jest bardzo zielonym miastem. Takie całodniowe chodzenie jednak sprawia, że traci się siły, innym słowem - zgłodnieliśmy. Pierwszy dzień w nowym kraju, wiadomo, najchętniej spróbowalibyśmy regionalnej kuchni. Chodziliśmy, pytaliśmy ludzi o tradycyjną restaurację i nikt nam nie potrafił wskazać takiego miejsca. Raz nawet ktoś powiedział McDonald's, jednak ogólnie ludzie nie byli skorzy do odpowiadania. Tendencja była do zakrywania twarzy (myślę, że spowodowały to ostatnie wydarzenia na Ukrainie i niepewna sytuacja polityczna we wschodniej Mołdawii). W końcu zaciekawieni, weszliśmy do jednej z restauracji, żeby zorientować się w cenach. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy Pan w tradycyjnym mołdawskim stroju, powitał nas mołdawskim winem i pokruszonymi orzechami laskowymi (Nasza reakcja byłaą w stylu: Yyy? Ale o co chodzi?). Następnie zaprowadził do stolika i podał kartę. Restauracja znajdowała się w piwnicy. Miała kamienne ściany i drewniane krzesła - wszystko było jak najbardziej tradycyjne, tylko wtedy popatrzyliśmy na ceny... no nie, po prostu jeszcze nas nie stać. Z głupią miną musieliśmy wyjść i za pierwszym zakrętem zaszliśmy do jakiejś lokalnej stołówki.
       Lokalne jedzenie mieliśmy za to wieczorem, kiedy z wszystkimi uczestnikami poszliśmy na obiadokolację. Stół aż się uginał od jedzenia. Na koniec dostaliśmy lokalne wino, które odtąd nieustannie gościło w naszym menu.
               Mówiła mama: nie bierz udziału w żadnych zgromadzeniach. A córka i tak swoje... Do rzeczy. Wracając, na placu (od piątku 9.05. chyba Unii?) zebrała się duża grupa osób - wszyscy ubrani na czerwono, prawie każdy trzymający flagę. Nie wiedziałyśmy o co chodzi, dopóki Białorusin nam nie przetłumaczył, że chodzi o ojczyzną i pokój. Na znak radości i pojednania wypuszczonych zostało 12 białych gołębi (:P). Ja flagę też trzymałam i udział brałam :).
     Mołdawia zaskoczyła mnie różnorodnością. Łączą się tam praktycznie dwie kultury, zupełnie jak dwa oficjalne języki - rumuński i rosyjski. A uczestnicy projektu... pierwsze party tak nas zgrało, że po jednej nocy już czuliśmy się jak starzy znajomi.

Komentarze

Popularne posty